„Polski Dom Pod Biegunem” w opowieściach polarnika
Lipiec w Instytucie Geofizyki PAN jest poświęcony Polskiej Stacji Polarnej Hornsund im. Stanisława Siedleckiego na Spitsbergenie. Z tej okazji gościem podcastu popularnonaukowego GEOGADKA jest doktor Jerzy Giżejewski – geolog, polarnik i popularyzator nauki, który wielokrotnie uczestniczył w wyprawach badawczych do Arktyki. W rozmowie z Dagmarą Bożek z Działu Komunikacji Naukowej i Promocji IGF PAN opowiada, jak zmieniała się stacja na przestrzeni lat.
Dagmara Bożek: 23 lipca 1957 roku w historii Polskiej Stacji Polarnej Hornsund to dzień szczególny, ponieważ wtedy wmurowano kamień węgielny pod budowę tego obiektu. Powspominajmy, „jak to drzewiej bywało”, kiedy w 1980 roku po raz pierwszy dotarłeś na Spitsbergen.
Dr Jerzy Giżejewski: Dostałem wtedy propozycję z Instytutu Paleobiologii PAN dotyczącą udziału w badaniach na dalekiej północy i w związku z tym weszliśmy całą kilkuosobową grupą w skład tzw. centralnej wyprawy. Wtedy były takie reguły gry, że wszystkie grupy regionalne składały wnioski do Instytutu Geofizyki PAN i były włączane w skład centralnej wyprawy. Oprócz tego oczywiście istniały wyprawy regionalne, które były organizowane przez inne jednostki badawcze i pracowały samodzielnie. Współpracowaliśmy z dwiema grupami: z Uniwersytetu Wrocławskiego, która pracowała w tzw. Baranówce, czyli stacji polarnej im. Stanisława Baranowskiego, i wyprawą oceanografów z Uniwersytetu Gdańskiego, która miała bazę w zatoce Hyttevika. Mieliśmy bardzo dobrą współpracę, bo razem prowadziliśmy bazę. Stacja była wtedy świeżo wyremontowana. Remont rozpoczął się po prawie dwudziestoletniej przerwie w funkcjonowaniu jednostki w 1978 roku. Całkowicie odnowiono część zimową budynku i dobudowano skrzydło dla grup pracujących latem. Projekt badań przewidywał, że w stacji pojawią się grupy, które będą pracowały tylko w sezonie letnim i w związku z tym będzie potrzebne dla nich miejsce. Podczas naszego pobytu jeszcze tej części nie ukończono. Efekt był taki, że grupa techniczna i grupy letnie mieszkały w bazie namiotowej, a budynek główny stacji zajmowała tylko grupa zimująca, uważając się trochę za arystokrację polarną, w związku z czym do stacji tzw. letnicy nie bardzo mieli dostęp. No może wyjątek robiono dla pań, ponieważ stacja dysponowała łazienką z ciepłą wodą. Razem z kolegami chwilę pomagaliśmy w budowie części letniej, a następnie przenieśliśmy się do Hytteviki. Do stacji przyjeżdżaliśmy tylko po zaopatrzenie.
D.B.: Warto przy okazji wspomnieć, że w 1980 roku prowadziłeś badania podwodne i były to pierwsze polskie nurkowania w rejonu fiordu Hornsund.
J.G.: Tak, rzeczywiście, nasz program przewidywał badania podwodne dotyczące świata organicznego na dnie współczesnego morza. Oprócz tego prowadziłem własne badania naukowe – robiliśmy profilowanie osadów powstających na dnie. W sumie wykonaliśmy kilkanaście profili przebiegających od wybrzeża do wysp Dunøyane. Opracowane publikacje naukowe potwierdzały, że rzeczywiście były to pierwsze badania podwodne prowadzone na Spitsbergenie.
D.B.: 1980 rok to był zaledwie początek, bo później byłeś dwukrotnie kierownikiem wyprawy całorocznej i uczestniczyłeś w kilku wyprawach letnich.
J.G.: Na Spitsbergen wróciłem po dziesięcioletniej przerwie. W 1991 roku zmieniłem pracę i znalazłem się w Instytucie Geofizyki PAN. Zaskakujące było to, że w styczniu rozpocząłem zatrudnienie, a w czerwcu wysłano mnie jako kierownika zimowania na Spitsbergen. Miałem prowadzić zgodnie z własnym programem badania sedymentacji w obrębie fiordu Hornsund i na jeziorach sąsiadujących ze stacją, głównie na jeziorze Rev. Wtedy inaczej wyglądała organizacja wypraw. Przede wszystkim uczestników wyprawy się poszukiwało, bo nie było wielu chętnych. Finansowanie też było inaczej zorganizowane, bo pieniądze były przyznawane co roku i na ogół dosyć późno. Efekty tego były takie, że na przykład wyposażenie dla uczestników kupowało się dopiero w maju. W tym czasie firmy produkujące sprzęt turystyczny były już nastawione na kostiumy kąpielowe, a my musieliśmy korzystać z resztek magazynowych, co nie dawało pełnego komfortu. Dopiero firma JMP, z którą od dłuższego czasu współpracuje Instytut, a która wtedy stawiała pierwsze kroki, zdecydowała się później zacząć szyć na nasze zamówienie. To były ubrania na miarę. Była to niewątpliwie bardzo istotna zmiana, ale jeszcze mojej wyprawy to nie dotyczyło. Skład wyprawy poznałem bardzo późno, bo dopiero w momencie badań lekarskich. Instytut Meteorologiczny przysłał swoich obserwatorów. No i jeszcze w prawie ostatniej chwili znalazł się geofizyk. Jechaliśmy jako grupa całkowicie sobie obca.
D.B.: Obecnie kierownik ma znaczący głos, jeśli chodzi o rekrutację osób, z którymi pojedzie na zimowanie. Rozumiem, że w Twoim przypadku grupa była wcześniej wybrana?
J.G.: To trochę wynikało z faktu, że dopiero przyszedłem do Instytutu, więc moja świadomość tego, co mogę zrobić, była niewielka. Wtedy faktycznie kierownik miał niewielki wpływ na to, jaka będzie ekipa. Zaskakującym było również to, że nie dostałem lekarza. Wybrałem się na rozmowę z komendantem Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, który w tym czasie opiekował się od strony medycznej wyprawami, no i usłyszałem: „Panie kolego, za takie pieniądze, jakie dajecie, to nawet na rozkaz nikt nie pójdzie”. W efekcie nie miałem lekarza, ale przyznaję, że to była niewielka strata. Na szczęście w zasadzie lekarz jest bezrobotny na stacji, więc trzeba mu było szukać dodatkowej pracy. Na ogół opiekował się magazynem spożywczym, wydzielaniem racji żywnościowych; od czasu do czasu pojawiały się drobne czynności medyczne. Moim zdaniem obecność lekarza wpływała na rozwój hipochondrii wśród uczestników wyprawy. (śmiech) Wyprawa była dosyć eksperymentalna, statek był czarterowany z Instytutu Biologii Morza z Murmańska. Podczas tej drugiej wyprawy zauważyłem, że na stacji zaszły dosyć istotne zmiany, jeśli idzie o warunki życia. Pierwszą niezwykle istotną rzeczą było to, że w 1988 roku została zainstalowana oczyszczalnia ścieków. W ten sposób warunki sanitarne znacznie się poprawiły, bo wyeliminowało to nużące i niezbyt przyjemne akcje usuwania nagromadzonych odpadków. Drugą istotną sprawą było dostarczenie na stację transporterów pływających, które stanowiły podstawowy środek transportu w czasie rozładunku. Skróciły one czas tej operacji logistycznej do tygodnia, bo wcześniej rozładunek statków odbywał się przy pomocy małych łodzi. Trwało to ze dwa tygodnie, a uwzględniając fakt, że bardzo duży wpływ na przebieg wszelkich działań tam ma pogoda, to czasem jeszcze dłużej. Podczas tej wyprawy miało miejsce jeszcze inne bardzo ważne wydarzenie. Wiosną odbyło się na stacji pierwsze Międzynarodowe Sympozjum Glacjologiczne, w którym uczestniczyło piętnastu badaczy z różnych krajów. W ten sposób stacja oficjalnie zaistniała w naukowym środowisku międzynarodowym. Miało to również pozytywny wpływ na wyposażenie samej stacji, bo zakupiono kilka skuterów Polaris, które zastąpiły przestarzałe Burany. To rozpoczęło erę wyjazdów do miasteczka Longyearbyen zimą i odbywania tras na dłuższych dystansach dla grup naukowych i w celach logistycznych.
D.B.: Wspomniałeś, że jako kierownik wyprawy prowadziłeś jeszcze swój program badawczy. Jak udawało Ci się pogodzić te obowiązki? Obecnie kierowników wypraw raczej nie obciąża się dodatkowymi zadaniami, aby efektywniej mogli zająć się zarządzaniem grupą i stacją.
J.G.: Pogodzenie tego było o tyle proste, że miałem bardzo dobrego zastępcę. Już wcześniej zimował, więc stację znał od podszewki i miał dobry kontakt z ludźmi. Tak więc sprawy administracyjno-towarzyskie pozostawiałem jemu. Miałem dzięki temu czas na prowadzenie badań. Warto też wspomnieć o łączności. O ile w 1980 roku ten problem nie istniał, bo łączność została przerwana ze względów politycznych, to później w 1991 roku była ona realizowana nie przez Radiostację Ministerstwa Obrony Narodowej, jak poprzednio, ale przez Gdynię Radio. Radiostacja na stacji to była Mewa, radiostacja statkowa, która zajmowała całą ścianę w jednym pomieszczeniu. Natomiast co do jakości połączeń, to pozostawiała dosyć dużo do życzenia. Abstrahując od tego, że od humoru operatorów zależało, w jakim stopniu będzie kontrolowana – czy słyszy cała polska flota rybacka, czy tylko odbiorca. Tego nigdy nie byliśmy pewni, wobec tego rozmowy z konieczności były dosyć schematyczne.
D.B. Po dwóch zimowaniach w latach 1991–1992 i 1996–1997 wróciłeś do stacji na początku XXI wieku jako uczestnik wypraw w okresie letnim. Czym się wtedy zajmowałeś i jak zmieniała się stacja?
J.G.: Mój program badań nie uległ zmianie. Zajmowałem się analizą rozkładu osadów w fiordzie. Był to program realizowany przy użyciu aparatury sejsmoakustycznej, więc była to pewna nowość i możliwość wprowadzania metod geofizycznych do klasycznej geologii. Jeździłem rzeczywiście tylko w sezonach letnich, ale miałem możliwość obserwowania ogromnych zmian, które w tym czasie nastąpiły w stacji. Przede wszystkim była generalna rozbudowa obiektu. Do budynku zimowego dobudowano segment magazynowo-socjalny. Były również zmiany w części letniej, która stała się już wyłącznie mieszkalna, wyposażona dodatkowo w sanitariaty i dosyć dużą przestrzeń, pozwalającą grupom terenowym na spokojne spakowanie się czy wysuszenie ubrań. Powstała również hala magazynowa, w której można było zimą przeprowadzać remonty ciężkiego sprzętu jeżdżącego – transporterów czy dźwigów. Została też wyposażona w komorę głębokiego mrożenia, w której nie tylko było miejsce na przechowywanie żywności, ale również prób oceanograficznych, które później były przewożone do kraju w chłodni statkowej. Ponadto została tam zainstalowana spalarka śmieci, czyli do oczyszczalni ścieków przybył następny sprzęt znacznie poprawiający sytuację, jeśli idzie o ochronę środowiska, co zdecydowanie wyróżniało naszą stację w tamtym regionie. Warto zaznaczyć, że przez długie lata stacyjna oczyszczalnia ścieków była jedyną na Spitsbergenie; zaledwie trzy lata temu pojawił się taki obiekt w Ny-Ålesund. Kolejne zmiany nastąpiły w zakresie łączności, ponieważ stację wyposażono w łączność satelitarną i Internet. To była prawdziwa rewolucja, bo nie tylko zmieniło to komfort komunikowania się stacji ze światem, ale również przyspieszyło przekazywanie danych naukowych, których część, na przykład meteorologicznych, jest dostępna online. Problem izolacji stacji i uczestników wyprawy od świata praktycznie zniknął.
D.B.: Korzystanie z mediów społecznościowych czy granie w gry komputerowe online to już codzienność na stacji. Latem 2022 i 2023 roku znów odwiedziłeś to miejsce, a więc wróciłeś po kolejnej dużej przerwie w Twojej karierze polarnika. Myślę, że jesteś jednym z nielicznych polarników ze starszego pokolenia, którzy mieli okazję obserwować stację w różnych okresach jej historii.
J.G.: Muszę przyznać, że kiedy dostałem propozycję wyjazdu na sezon letni w programie oceanograficznym w 2022 roku, to miałem pewne obawy. Teoretycznie wiedziałem, że zmieniła się i stacja, i ludzie, którzy jeżdżą obecnie na wyprawy. Dawniej trudno było znaleźć odpowiednich kandydatów na dane stanowiska, a teraz podczas rekrutacji zdarzają się problemy, kogo wybrać, bo aplikacji są dziesiątki, a czasem setki. To oczywiście daje możliwość lepszego doboru kadry. Zmieniła się również średnia wieku uczestników – obecnie to góra trzydziestolatkowie. Kiedy jechałem pierwszy raz na Spitsbergen, istniało niepisane, ale bardzo pilnie przestrzegane prawo, że na zimowanie może jechać człowiek dojrzały, o ustabilizowanej sytuacji życiowej. Trzydziestka to była dolna granica wieku. W 2022 roku średnia wieku zimowników wynosiła 26 lat. Była to dla mnie bardzo duża różnica, ale muszę przyznać, że zaaklimatyzowałem się i zostałem zaakceptowany przez grupę. To, co się na pewno nie zmieniło, to pogląd, że stacja jest miejscem wyjątkowym pod każdym względem. Ci, którzy tu przyjechali czy przyjeżdżają, wcale się nie spieszą do powrotu do kraju. W zasadzie, gdy zbliża się czas odjazdu, to u wielu osób narasta tęsknota za następnym przyjazdem w to miejsce. Pierwsza wyprawa to niekiedy dopiero początek przygody.
D.B.: To jest ta słynna gorączka polarna, która trawi polarników i powoduje, że chce się tam wracać. Tak jak Ty przez wiele lata wracałeś.
J.G.: Jest to w zasadzie nieuleczalne. (śmiech) Sytuację poprawia tylko kolejny wyjazd.
D.B.: Jaka przyszłość czeka Polską Stację Polarną Hornsund? Przyjeżdża tam coraz więcej młodych, pełnych zapału przyszłych polarników. Stacja jest przedmiotem zainteresowania mediów. Jeżdżą tam naukowcy z Polski i z zagranicy. Więc chyba można patrzeć w przyszłość pozytywnie?
J.G.: Tak, myślę, że jest dobrze. Z jednej strony stacja ma opinię dobrze zorganizowanej placówki, również pod względem ochrony środowiska, co obecnie jest bardzo ważne. Z drugiej strony realizuje projekty, które są niezwykle w tej chwili potrzebne, na przykład w zakresie klimatologii, ocieplenia klimatycznego, które w tej chwili zajmuje poczesne miejsce w mediach. Bardzo ważne są długie ciągi obserwacyjne – stacja dysponuje w tej chwili ponad czterdziestoletnimi ciągami danych, co stawia ją bardzo wysoko wśród międzynarodowych stacji polarnych. Tę pozycję utwierdza możliwość korzystania z jej danych przez inne jednostki. Pamiętajmy, że stacja jest jedyną stacją całoroczną na Spitsbergenie, która pracuje w interiorze, a nie w miejscowościach, i jest to tym bardziej unikalne.
D.B.:I oby tak pozostało! Oby stacja dalej się rozwijała, czego życzymy zarówno pracującym tam naukowcom, jak i działowi logistyki w IGF PAN, który nią zarządza. Bardzo dziękuję za rozmowę.