Szerszeń na kolację - sejsmologa chleb powszedni w terenie
Serdecznie zachęcamy do lektury emocjonującej relacji z podróży naukowej dr. hab. inż. Krzysztofa Kochanka, dr. hab. inż. Jana Wiszniowskiego i dr. hab. Grzegorza Lizurka do Wietnamu w dniach 5 - 19 listopada 2023. Autor: Grzegorz Lizurek.
Przygoda – czas start!
Zaczęło się nad wyraz obiecująco – od godzinnego postoju na płycie lotniska w Warszawie z powodu burzy nad Stambułem. Później było tylko lepiej, bo pomimo zapewnień załogi, że w Stambule będzie dużo czasu na przesiadkę do Hanoi, zapowiadała się gonitwa, szczególnie że im bliżej byliśmy Stambułu, tym turbulencje były silniejsze. W końcu okazały się na tyle silne, że zamknięto toalety i włączono tryb „zapiąć pasy”. Wizję pogoni za samolotem skutecznie urzeczywistniło kolejne 40 minut kołowania nad Stambułem. Zostało 20 minut do odlotu. Bieg przez lotnisko: kontrola bezpieczeństwa, Janek w jej wyniku zgubił pasek, Krzysia rozbolała łydka, a ja dobiegłem przed nimi do bramki, której ku mojemu zdziwieniu nadal nie zamknęli i poinformowałem obsługę, że z dziesięć osób poza mną gna z samolotu z Warszawy. W tym czasie okazało się, że pokaźna grupa naukowców z Uniwersytetu Warszawskiego podróżowała na tę samą konferencję co my. Udało się szczęśliwie wejść na pokład. Niestety bagaże nie były tak szybkie jak my i nie dogoniły samolotu. To okaże się dopiero po wylądowaniu i podkręci przygodowość wyjazdu, bo poza ubraniami, w walizkach zostały różne kable potrzebne do przesyłania danych. Cała historia z bagażami spowodowała, że z lotniska wyszliśmy dobre dwie godziny po przylocie. Nasi wietnamscy koledzy na szczęście czekali mimo to.
Wreszcie na miejscu i… od razu na konferencję
Zabrano nas do hotelu, a potem na powitalną kolację z Profesorem Giangiem. Uczta z owoców morza zdecydowanie ukoiła nasze nerwy i żołądki, które nie były rozpieszczane przez Turkish Airlines w trakcie lotu. Jak zwykle pierwsze noce podczas takiej podróży wiążą się z adaptacją do zmiany czasu i zasypianie jest trudne, a i godzina pobudki bywa zaskakująca, bo nie wiedzieć czemu samoczynnie budzę się w środku nocy na trzy godziny przed czasem i później trwa walka o to, żeby dospać. W efekcie o wyznaczonej godzinie półprzytomny zwlokłem się z łóżka i o umówionej godzinie spotkałem się z Krzysiem i Janem na śniadaniu – oni byli podobnie wyspani jak ja. Następne trzy dni spędziliśmy na konferencji i wizycie w ambasadzie Polski oraz przygotowaniu sprzętu do wyjazdu w teren dzień po wydarzeniu, czyli w czwartek.
Pierwszy dzień konferencji zakończył się przyjęciem, na którym poznaliśmy bardzo dobrze mówiących po polsku wietnamskich absolwentów warszawskich uczelni, w tym jednego, wykładowcę na Uniwersytecie Warszawskim, zainteresowanego podobnie jak my uczeniem maszynowym. Przed uroczystą kolacją Jan pojechał pracować nad sprzętem, a my poszliśmy na spacer i doszczętnie zmokliśmy.
W związku z tym i zagubionym bagażem kupiłem koszulę, żeby jakoś wyglądać na kolacji, a być może i na oficjalnym przyjęciu w środę w ambasadzie Polski. Na Krzysia żadna koszula nie pasowała, co stało się refrenem wszelkich zakupowych prób – mali ludzie mogą kupić w Wietnamie ładne ubrania, duzi niekoniecznie.
We wtorek po południu na konferencji zaprezentowałem naukowe efekty współpracy z Instytutem Geofizyki Wietnamskiej Akademii Nauki i Techniki. Po zakończeniu sesji konferencyjnych walczyliśmy z konfiguracją sprzętu i sposobami transmisji danych. Głównie zajmował się tym Jan, bo Krzysia i mnie namówiono na badmintona. Dostaliśmy baty, ale i tak bawiliśmy się świetnie. Jan nieco mniej, ale znaczna część pracy została zrobiona. Wieczorem po powrocie z kolacji „pobadmintonowej” okazało się, że nasze walizki dotarły. W związku z tym w środę cały dzień aż do wizyty w ambasadzie poświęciliśmy na opracowanie konfiguracji sprzętu pod transmisję danych. Okazało się, że dwa rejestratory zachowywały się dziwnie, więc musieliśmy z nimi walczyć później w trasie. Krzysztof i ja zostawiliśmy Jana z konfiguracją sprzętu i pojechaliśmy na przyjęcie w ambasadzie Polski w Hanoi.
Spotkanie celebrowało współpracę naukową pomiędzy Wietnamem i Polską, były odznaczenia dla wieloletnich współpracowników wietnamskich oraz przemówienie po polsku byłego ministra rządu Wietnamu. Było to zaskakujące i pokazało, jak dobry klimat panuje dla Polski w Wietnamie. Polska Chargé d’affaires Justyna Pabian wydawała się kompetentna i zainteresowana pogłębianiem obecności polskiej nauki w Wietnamie, w tym naszymi badaniami nad trzęsieniami ziemi wywoływanymi przez eksploatację sztucznych zbiorników wodnych. Z naszej strony podtrzymaliśmy kontakt z kolegami z Uniwersytetu Śląskiego i Uniwersytetu KEN z Krakowa zajmujących się osuwiskami w Wietnamie. W trakcie gdy my uprawialiśmy dyplomację naukową, Jan z Duongiem, Vanem i Hai’em naszymi współpracownikami z Instytutu Geofizyki Wietnamskiej Akademii Nauki i Techniki na tyle, na ile się dało skonfigurowali aparaturę i zapakowali do dwóch samochodów, którymi w czwartek o szóstej rano mieliśmy ruszyć w długą, ponad siedmiogodzinną podróż do północno-zachodniego Wietnamu.
W podróży na północ: Lao Cai, Lai Chau i Hua Bum
Poranna zbiórka na śniadaniu stała pod znakiem chińskiej turystycznej hordy, która wpadła na śniadanie przed nami i zjadła właściwie wszystko. Wyruszyliśmy dwoma samochodami w kierunku Lao Cai. W pierwszym jechała ekipa IGF i miejscowy kierowca pieszczotliwie nazywany przez nas „oficerem prowadzącym” ze względu na jego dość pryncypialne podejście do spraw zatrzymywania się na postoje czy też fotografowania widoczków. Okazało się, że porozumiewać się z nim można po rosyjsku, bo przez wiele lat prowadził interesy w Charkowie. Ze względu na wojnę obecnie nie może tam wrócić. W drugim wozie jechała ekipa wietnamska w składzie: Duong, Van, Hai i kierowca Nguyen. Po minięciu Lao Cai przy granicy z Chinami, pojechaliśmy w stronę Sa Pa i po prawie ośmiu godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszej stacji w Tan Uyen (TAND). Udało się nam dość sprawnie zainstalować pierwszą stację i skonfigurować poprzez interfejs www wszelkie parametry.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w Lai Chau. Rano zainstalowaliśmy kolejną stację blisko tej miejscowości (PHOD). Stacyjnego domku pilnowały kaczki, które zostały przez gospodynię przegonione w inne miejsce, z czego nie były zadowolone. Na tej stacji byłem poprzednim razem w 2018 roku. Jest ona pięknie położona z widokiem na góry. Samo miejsce to gospodarstwo ze stawami rybnymi, uprawą kukurydzy i hodowlą kaczek, a co ważniejsze – prowadzące lokalną produkcję bimbru, po który co i rusz przyjeżdżali miejscowi. Okazało się, że transmisja danych mogła iść przez łącze internetowe gospodarzy, ale zasięg wi-fi był za słaby, więc potrzeba było kupić kilkadziesiąt metrów kabla oraz switch i po drobnych bojach z przeciągnięciem kabla od stacji do gospodarstwa wszystko zadziałało. Trwało to na tyle długo, że gospodyni uraczyła Krzysia i mnie porcją ryżu i ryby w ramach lunchu. Po czym się pożegnaliśmy i pojechaliśmy dalej, a uprzednio nasi koledzy nabyli dobre 20 litrów bimbru.
Następna stacja była umiejscowiona przy komisariacie policji w Hua Bum (HUBD). Nie bez problemów, ale udało się wszystko skonfigurować poprawnie i transmisja ruszyła. Nauczeni pierwszymi trzema instalacjami, postanowiliśmy wieczorami wstępnie konfigurować stacje, żeby na miejscu nie tracić czasu. Miało to swoje konsekwencje w postaci zarywania kolejnych nocy i prób ich odsypiania w samochodzie w trakcie jazdy pomiędzy kolejnymi stacjami.
Dalsze losy podczas prac w terenie i kłopotliwa stacja MTE2
Następny dzień upłynął pod znakiem wyjazdu na najdalej na północny-zachód położoną stację w Moung Te (MTE2). W linii prostej od miejsca, gdzie nocowaliśmy w centrum Moung Te, do stacji nie jest daleko, ale droga przez góry we mgle, której nie można było fotografować, zajęła ponad godzinę. Na miejscu za to czekał nowy domek pomiarowy i bardzo pomocni gospodarze.
Panem domu był wieloletni, obecnie emerytowany wójt miejscowości, w której byliśmy. Ugoszczono nas na bogato; cała rodzina towarzyszyła nam w obiedzie po tym, jak zainstalowaliśmy stację.
Do obiadu, a w zasadzie uczty, podano miejscowy procentowy specjał z ryżu. Co ciekawe, w dobrym tonie było, żebyśmy jako goście wypili coś na kształt bruderszaftu z panem domu, jego żoną i synem oraz siostrzenicą. W tym czasie synowa zajmowała się dwójką dzieci, żeby nie przeszkadzały dorosłym. Instalacja stacji poszła sprawnie. Jedynym kłopotem było to, że poza internetem doprowadzonym kablem do stacji nie mieliśmy innej łączności. W związku z tym po zamknięciu domku stacyjnego nie było jak sprawdzić, czy dane są poprawnie transmitowane do Warszawy.
Po tym jak ruszyliśmy do następnej stacji i stanęliśmy na chwilę w miejscu, gdzie był dobry zasięg internetu mobilnego, okazało się, że stacja nie nadaje, a co gorsza, okazało się, że stacje PHOD i HUBD nie zapisały w konfiguracji prawidłowych kodów stacji. Rejestratory na tych stacjach nie miały najnowszego oprogramowania, w związku z czym konfiguracja przez interfejs www nie zadziałała w przeciwieństwie do pierwszej stacji z rejestratorem z najnowszym oprogramowaniem. Podjęliśmy decyzję, że trzeba wrócić i to poprawić. Rozdzieliliśmy się na dwie grupy: Krzysiek i ja wraz z Haiem i „oficerem prowadzącym” mieliśmy pojechać do PHOD, aby poprawić konfigurację stacji, a Jan z resztą ekipy zainstalować stację CNUD. Planowaliśmy się spotkać następnego dnia na obiedzie i jeśli stacja MTE2 nadal nie będzie nadawać, to wrócić tam i zobaczyć, co się stało. Wieczór spędziliśmy znowu w Lai Chau, po drodze odwiedzając stację HUBD i zmieniając jej kod na prawidłowy, chociaż i tu nie obyło się bez kłopotów. W całym zamieszaniu nie wzięliśmy klucza imbusowego do odkręcania pokrywy rejestratora. Hai zwany „Młodym” pożyczył klucz w wiosce nieopodal, co uratowało dzień. Następnie jeszcze wieczorem kupił nowy zestaw kluczy.
Na kolację podano rarytas w postaci ryżu i ptactwa o nieznanej nazwie, ale wrażenie, że ptak był zmielony z kośćmi, graniczyło z pewnością. Chociaż wieczorem po kolacji ledwo się ruszaliśmy, to wybraliśmy się z Krzysiem na kawę bez opieki kolegów. Była to miła odmiana, a i spacer dobrze zrobił na trawienie. Wszelkie posiłki, które oferowali nam koledzy, były nie dość, że smaczne, to jeszcze obfite, więc schemat: zupa Pho na śniadanie o szóstej-siódmej rano, obiad o dwunastej i kolacja między 18 a 19 trochę nas już zaczął przerażać. Ciężko to było wszystko zmieścić do żołądków i zaczęły się pojawiać obawy o luzowanie kolejnej dziurki w pasach. Tymczasem co rusz pojawiały się nowe, smaczne i ciekawe potrawy.
Rano jak zwykle zaczęliśmy od zupki. Dla odmiany przywitał nas deszcz w drodze na śniadanie, lało konkretnie przez kilkanaście minut. Jak już przestało, to dzień był pogodny. Podjechaliśmy na stację PHOD dość wcześnie i obudziliśmy gospodynię, która musiała nam otworzyć bramę. Sprawnie zmieniliśmy konfigurację i odczekaliśmy godzinę, żeby sprawdzić, czy wszystko działa jak należy, a tymczasem kolejni amatorzy kukurydzianego bimbru podjeżdżali na skuterkach z baniakami.
Następnie pojechaliśmy do Muong Lay, aby dołączyć do reszty ekipy. Tam po obiedzie udało się dodzwonić do gospodarza stacji MTE2, który podczas połączenia wideo pokazał stan diod kontrolnych stacji, co zadecydowało o tym, że trzeba było tam wracać i albo naprawić, albo podmienić rejestrator. Znowu dokonaliśmy przegrupowania, tym razem Krzyś pojechał z Wietnamczykami na ich stacje, a Jan, Hai, „oficer prowadzący” i ja ruszyliśmy w kierunku Muong Te. Przy okazji wraz z Janem postanowiliśmy wieczorem przyjrzeć się kłopotliwemu rejestratorowi. Skończyło się to rozebraniem go, sprawdzeniem, czy nie ma oczywistych uszkodzeń, i złożeniem z powrotem.
Po wideokonferencji z kolegą Januszem z Krakowa dzień wcześniej, wiedzieliśmy, że będzie potrzebna aktualizacja do najnowszego systemu. Jeśli ona nie pomoże, to rejestrator jest zepsuty i nie ma sensu go uruchamiać na stacji. Na szczęście po aktualizacji rejestrator zaczął działać lepiej, nie zawieszał się, mimo wyświetlania pewnych błędów i nie restartował bez naszej ingerencji. Uczciliśmy to wietnamską kawą z mlekiem skondensowanym (ja) i sokiem (Jan) w kolorowej Cafe Bolero w Muong Te.
Gdy kapeć staje na przeszkodzie ambitnym celom naukowym
Rano pojechaliśmy do stacji MTE2 z duszą na ramieniu, spodziewając się, że awaria jest poważna i kolejny rejestrator będzie do szczegółowego przeglądu. Po otwarciu pokrywy rejestratora okazało się, że karta pamięci wysunęła się ze slotu. Wystarczyło ją wsunąć i wszystko zaczęło działać jak trzeba. Tajemnicą pozostaje, jakim cudem nie zauważyliśmy tego wcześniej i w jaki sposób karta się wysunęła. Czy stało się to podczas montażu pokrywy rejestratora? A może ktoś oparł się o nią przez przypadek, notując dane stacji i ją wysunął? Ruszyliśmy w drogę powrotną na spotkanie ekipy z drugiego samochodu. To miała być długa, około czterogodzinna podróż, ale zrobiła się znacznie dłuższa po tym, jak złapaliśmy kapcia.
Opona rozerwana była tak, że do niczego się nie nadawała. Okazało się, że narzędzi do opuszczania zapasowego koła nie ma w samochodzie, a zestaw do wymiany opon ma dość mały lewarek. Najpierw udało się pożyczyć klucz do opuszczania koła od kierowcy przejeżdżającego samochodu tego samego modelu Forda Rangera. Za krótki lewarek jednak spowodował, że nie było jak zdjąć uszkodzonego koła. Hai zwany „Młodym” pożyczył skuter od jednego z dwóch panów, co się naszym losem zainteresowali, i pojechał do wsi załatwić większy lewarek. W tym czasie starszy z dwóch miłych lokalsów, zwany przez nas „dziadkiem”, zaczął podpowiadać „oficerowi prowadzącemu”, jak podnieść lewarek przy pomocy płaskich kamieni, co dało mizerny efekt, ale wyznaczyło dalszą taktykę podnoszenia Rangera. Po powrocie „Młodego” z niewiele większym lewarkiem doszło do przełomu, chociaż wcześniej o mało co nie doszło do dramatu, gdy lewarek zaczął się przechylać wraz z samochodem i wszyscy musieli go podeprzeć, żeby nie powstały żadne urazy ani dalsze uszkodzenia wozu. Ostatecznie, na zmianę lewarując dwoma narzędziami i podkładając kolejne kamienie zgodnie z sugestiami „dziadka”, który nie bacząc na to, że opadający z lewarka wóz może go przygnieść, co chwilę kładł się pod niego i poprawiał kamienie, udało się podnieść Rangera na tyle, żeby zdjąć koło i założyć nowe. Następnie pozostało oddać pożyczone narzędzia i skuter oraz pojechać dopompować wymienione koło.
Wszystkie te operacje odbyły się w gronie wietnamskim. Jan i ja zostaliśmy z dwoma miejscowymi, którzy usilnie próbowali nam opowiedzieć coś na temat rosnących tu roślin, ale nasz wietnamski był na to za słaby, żeby nie powiedzieć, że w zasadzie mogli opowiadać o czymkolwiek i tak byśmy tego nie zrozumieli. Nie zmienia to faktu, że panowie byli uczynni i sympatycznie z nimi spędziliśmy czas w oczekiwaniu na naszych kolegów, przekąszając ciasteczka i popijając napoje energetyczne zamiast obiadu. W końcu koledzy wrócili i ruszyliśmy w dość długą drogę do punktu spotkania w Tua Chua. Przyjęto nas z wielką radością i na kolację zamówiono między innymi smażone szerszenie, które należało popić miejscowym alkoholem, bo inaczej niespecjalnie łatwo było je przełknąć. Ta kolacja zaczęła się późno ze względu na nasze około czterogodzinne opóźnienie, więc i skończyła się dość późno, ale wszyscy zadowoleni wróciliśmy do łóżek. Nie wiedzieliśmy, co nasz czeka około wpół do szóstej, czyli na godzinę przed zbiórką.
Usterki techniczne nieodłączną częścią życia naukowca
Czekało nas brutalne przebudzenie w wyniku puszczenia na cały regulator audycji informacyjnej przez głośniki. Była to chyba forma pobudki dla pracujących mieszkańców miasteczka. Głowa po tym bolała przez kilka następnych godzin.
Wyruszyliśmy do niedalekiej wioski w górach, aby zainstalować przedostatnią stację TCHD. Udało się to w miarę sprawnie zrobić, jednak zanim na dobre sprawdziliśmy, czy stacja poprawnie nadaje dane, nastąpiła przerwa w dostawie prądu, co wyłączyło internet. W związku z tym ruszyliśmy na obiad do Tua Chua, licząc, że po przywróceniu zasilania wszystko będzie działało jak należy. Niestety okazało się, że stacja nie nadaje, najpewniej ze względu na słaby sygnał wi-fi w domku sejsmicznym. Ponownie trzeba było podciągnąć kabel ethernetowy, co znacząco poprawiło transmisję danych. Poza tym jeszcze wystawiliśmy bardziej na świat odbiornik GPS, żeby widział więcej satelitów. Po tych operacjach wszystko już działało jak trzeba i mogliśmy udać się w kierunku ostatniej stacji, którą mieliśmy zainstalować rano po uprzednim sprawdzeniu ostatniego rejestratora.
Ostatni nocleg w Quai Nua wietnamscy koledzy połączyli ze spotkaniem ze swoimi koleżankami w ramach kolacji. Panie były bardzo miłe, jedna nawet przygotowała specjalne ciasto z klejącego ryżu. Przy okazji trochę pośpiewały i wznosiły toasty. Po powrocie z kolacji pozostało włączyć na całą noc rejestrator i rano sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.
Działa! Czyli czas wracać do domu
Okazało się, że wszystko w porządku, więc po śniadaniu ruszyliśmy do Quỳnh Nhai zainstalować ostatnią stację. Jest to miejsce położone w zakolu rzeki Czarnej spiętrzonej tamą Son La, bardzo malownicze. Nieopodal stacji Duong znalazł łódkę i wraz z Janem i Krzysiem odbyli krótki rejs, podczas gdy ja Van i Hai instalowaliśmy stację. Wszystko poszło sprawnie. Van, Hai i Nguyen, nie czekając na nasze testy łączności, pojechali dalej serwisować stacje Instytutu Geofizyki VAST, a nasza trójka z łódki bez sternika, ja i „oficer prowadzący” miała przed sobą długą drogę do Hanoi. Po prawie siedmiu godzinach drogi, około dziewiątej wieczorem dotarliśmy do hotelu, po drodze odwiedzając Mộc Châu, będące centrum turystycznym szczególnie odwiedzanym w weekendy oraz miejscem słynącym z hodowli truskawek i produkcji słodyczy, w tym jogurtów i ciast. W trakcie powrotu ustaliliśmy, że następny dzień będzie luźniejszy i poświęcimy go na spotkanie z Profesorem Giangiem, a piątek jako ostatni dzień roboczy pobytu spędzimy na zgrywaniu danych i ustaleniu przebiegu dalszej współpracy. Dane spływały ze wszystkich ośmiu stacji mających dostęp do internetu. Wyjazd w teren pomimo kilku przygód okazał się więc sukcesem.
Pożegnanie z Wietnamem
W czwartek około południa Profesor Giang wstąpił po nas do hotelu, żeby nas zabrać do siebie do domu na obiad. Profesor, zawsze dla nas życzliwy i pomocny, tym razem również zaoferował pomoc w realizacji współpracy w razie potrzeby. Uczta, jaką urządzili nam z żoną, była nie tylko pyszna, ale i obfita, co spowodowało, że nasze potrzeby żywieniowe na ten dzień były zaspokojone, żeby nie napisać, że byliśmy przejedzeni. W związku z tym zaordynowaliśmy sobie solidny spacer w poszukiwaniu pamiątek oraz odwiedziny sławnej kawiarni Cafe Giang z pyszną kawą podawaną z koglem-moglem. Następnie, wracając do hotelu, zahaczyliśmy o znany wśród turystów piwny narożnik i alejkę pełną barów, gdzie kwitnie nocne życie głównie w wykonaniu gości z zagranicy.
W piątek po drodze do Instytutu Geofizyki VAST wstąpiliśmy na kawę do urokliwej kawiarni, gdzie następnie codziennie wpadaliśmy cieszyć się kawą i klimatem, jaki roztaczała prowadząca ten lokal kobieta. Ostatniego dnia pobytu spotkaliśmy starszą panią, która okazała się śpiewaczką Thúy Hà z karierą w demoludach, między innymi odwiedzała ZSRR i Polskę.
W Instytucie dość długo trwało zgrywanie danych i przekazywanie przez nas pewnych wskazówek i instrukcji, jak dbać o stacje i transmisję danych oraz nauka oprogramowania SWIP. Po raz ostatni zaproszono nas na obiad i jak zwykle wyszliśmy przejedzeni. Po zakończeniu spraw zawodowych, pod wieczór wyruszyliśmy w poszukiwaniu pamiątek i wrażeń w miasto. Nie za wiele nabyliśmy, ale za to zgubiliśmy z Krzysiem Janka, który najwyraźniej miał dość naszego chodzenia po ulicznym targowisku i szukania pamiątek, więc wrócił do hotelu. Tymczasem my szukaliśmy go, chodząc tam i z powrotem po ulicy zamienionej w bazarek. W końcu skontaktowaliśmy się SMS-owo i zadowoleni, że kolega nie zaginął, uczciliśmy to w drodze do hotelu małym piwkiem na kultowych, plastikowych zydelkach przy ulicy.
Weekend, czyli w naszym przypadku ostatnie dwa dni pobytu, poświęciliśmy na obowiązkowe nabycie pamiątek dla rodzin i przyjaciół, szwendanie się po centrum Hanoi, relaks i spotkanie z kolegą Mateuszem, Polakiem, którego spotkałem podczas pierwszej wizyty w Wietnamie w 2018 roku. Mateusz żyje i pracuje w Wietnamie od wielu lat i w skrócie wprowadził nas w pewne niuanse, jak Wietnamczycy postrzegają życie i jak się z nimi pracuje oraz uczulił na to, jak należy współpracę prowadzić. Ponadto podzielił się szeregiem anegdot o tym, że państwo, rzekomo komunistyczne, działa jak kapitalistyczny rynek, gdzie dla odpowiednio ustosunkowanych osób wszelkie drzwi stoją otworem, ale powyżej pewnych sum trzeba być w zgodzie z Partią. Natomiast dla zwykłych ludzi, którzy pracują ciężko i dużo, nie wprowadza się zbyt dużej kontroli ich dochodów, podatków ani nadmiernych regulacji.
W niedzielę na koniec pobytu Janek poszedł na mszę do Katedry Świętego Józefa, a Krzyś i ja siedzieliśmy na balkoniku knajpy z widokiem na wspomnianą świątynię i sączyliśmy napoje chłodzące, grzejąc się po raz ostatni w słońcu w temperaturze powyżej 25 stopni Celsjusza, wiedząc że w Polsce spadł śnieg i pogoda nie będzie tak łaskawa.
Lot powrotny z Hanoi do Stambułu był dość luksusowy – było sporo wolnych miejsc i każdy z nas miał po trzy siedzenia do dyspozycji, w związku z czym przedrzemałem prawie cały lot. Ze Stambułu do Warszawy już tak luksusowo nie było, samolot był pełny. Po wylądowaniu poczuliśmy, że listopad w Polsce nie jest naszym ulubionym miesiącem – odrobina śniegu, szarość i chłód nie bardzo cieszyły. Tym bardziej możemy docenić, jak udany był to wyjazd. Udało się zainstalować wszystkie stacje, z ośmiu dane są transmitowane na serwer w IGF PAN, zebraliśmy sporo danych ze stacji prowadzonych przez IGP VAST. A przede wszystkim spędziliśmy całkiem udany czas w tropikalnym kraju, gdzie ludzie byli dla nas mili i pomocni, ale również dumni i ciężko pracujący. Byliśmy w miejscach mało uczęszczanych przez turystów, gdzie byliśmy jedynymi Europejczykami w okolicy. Momentami było trudno, wielogodzinne przejazdy po górach dawały w kość, ale zobaczyliśmy piękne krajobrazy młodych gór w tropikach i spróbowaliśmy wielu potraw, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Doświadczenia z takiej podróży są nieocenione.